BEZ ADRESU
To miejsce nie ma jeszcze adresu,
chociaż kiedyś tą przestrzeń wypełniało życie,
kamienie, kamienie- to fundament,obok dziura-
- pewnie tutaj czysta woda była.
Piwnicy odór pamięta wiek wczesny dwudziesty,
rozłożysta lipa jęczy melodię germańską ,
ona wiedzie żywot starczy, rozpaczliwy
i nuci czasem pieśń - pieśń inna pogańską.
Stare skorupy z dwudziestego dziewiątego roku,
kafle z pieca, na nich widnieje ornament,
bagnet bez rękojeści - wczoraj wykopany
pod paprocią - to historii fragment.
Wszystko tu inne, zburzone,czasem pozmieniane,
wczoraj i dzisiaj jak darń się przeplata,
odkopane kawałki wspomnień, losy pogrzebane,
i tylko niebo, niebo było kiedyś takie samo.
Ziemio palona pożogą gdybyś mówić mogła,
opowiedziała byś przebieg tej ostatniej bitwy,
o krzyżu żelaznym z napisem kiedyś wrogim
i rozbitym marmurze na zniszczonym grobie.
Milczysz ziemio, zasznurowane bezimienne usta,
krzak kaliny, jaśminu pamiętać też mogą
kto zgubił star grzebień- solidny rogowy
a kto podkuł konia szczęśliwą podkową.
To miejsce nie ma jeszcze adresu,
oprócz śpiewu ptaków cisza zakuta niewolą,
na wszystko jest koncept, jest pomysł,
jak przekazać te cisze, które czasem bolą.
Stare kamienie pieczołowicie z sercem ułożone,
piwnica jak stara baba absyntem pijana,
studnia nowa , w niej trochę wody- lato było suche,
wszystko żyje jak dawniej a nie takie samo.
A teraz stanie dom - już ten nowy,
nie z kamieni , ale solidny drewniany
i ożyją wszystkie stare kąty,
Jaś ze Stasiem zasiedlą nowego początki .
Bo życie jest pasmem zdarzeń, historią zawiłą,
byśmy pamiętali nasze losy kręte,
więc niech lecą w przestrzeń prawdy dawne święte,
czasem szorstkie i szare w pień lipy zaklęte.
J E S I E Ń
Już pierwszy liść na ziemię spadł,
tak wita nas październik,
niebo spowiła chmura zła,
cała utkana z nagiej czerni.
I leje deszcz na dywan złoty,
wiatr hula, wszystko sprząta
i tylko ranne, mleczne mgły;
szalem nakryły trawy na łąkach.
Taka nie złota , taka szara,
w niej melancholii co niemiara,
a ja mam pewność, że przyniesie,
rudych kasztanów pełną kieszeń.
I ciepłe dni przypłyną jeszcze,
z promiennym słońcem, złotym deszczem,
jeszcze zakwitną perły jesieni,
rude i żółte chryzantemy.
A potem białe i niebieskie,
wysmakowane z łodygą bosą
i te maleńkie okryte meszkiem,
dotknięte blaskiem, oblane rosą.
I babie lato będzie jeszcze,
zawiśnie na gałęziach drzew,
nosy oplecie, włosy poplącze
i w szelest liści wejdzie jeż.
Bo jesień to kapryśna panna,
raz bywa złota i promienna
a czasem wredna, zimna, szalona,
każda z nich zginie w zimy ramionach.